miejsca w Crescent City. Zajmował stare pomieszczenie z odpadającym
tynkiem i Bóg wie jaką historią. Sufit był tu bardzo wysoki, od czerwca do września pełną parą pracowała klimatyzacja, a w środku i tak było duszno. Gdyby lokal znajdował się w jakimkolwiek innym miejscu kraju, już dawno zamknęłyby go odpowiednie służby sanitarno-epidemiologiczne, jednak nowoorleańczycy uważali, że to świetne miejsce, żeby kupić sobie tani lunch. Julianna Starr pchnęła przeszklone drzwi i weszła do baru, uciekając przed chłodnym, styczniowym powietrzem. Natychmiast otoczył ją przyprawiający o mdłości zapach smażonych owoców morza. Powinna się do niego przyzwyczaić w ciągu ostatnich tygodni, kiedy pracowała tu jako kelnerka, ale wciąż przeszkadzało jej, że przenika ubrania, włosy i skórę. Gdy tylko wracała z pracy do domu, zrzucała z siebie służbowy strój i wskakiwała pod prysznic, żeby się oczyścić. Po jakimś czasie stwierdziła, że jedyną rzeczą gorszą od odoru są klienci. Nowoorleańczycy byli tacy... przesadni. Śmiali się za głośno, a także za dużo jedli i pili. Robili to w dodatku w jakimś dzikim zapamiętaniu. Raz zdarzyło jej się zapatrzeć na mężczyznę, który z lubością wgryzał się w miąższ olbrzymiej kanapki. To wystarczyło, by musiała następny kwadrans spędzić w toalecie, starając się powstrzymać torsje. No cóż, należała niestety do tych ,,wybranych’’, które miały poranne mdłości przez cały dzień, i to nie tylko podczas pierwszego trymestru ciąży. Julianna obrzuciła wzrokiem wnętrze baru i mina jej zrzedła. Miała pecha, że zaspała. Trafiła właśnie na największy ruch. Było zaledwie parę minut po jedenastej, lecz wszystkie stoliki były już zajęte, a przy ladzie ustawiła się długa kolejka. Kiedy Julianna ruszyła w stronę zaplecza, jedna z kelnerek skrzywiła się na jej widok. – Spóźniłaś się, księżniczko! – krzyknął zza kontuaru szef. – Wkładaj fartuch i do roboty. Słyszysz?! Julianna rzuciła mu niechętne spojrzenie. Uważała, że Buster Boudreaux to stary zbereźnik, a byle kanapka ma więcej inteligencji niż on. Był jednak jej szefem, a ona chciała tu jeszcze popracować. Bez słowa wyjaśnienia przeszła do kuchni i sięgnęła po swój fartuszek. Było to różowe obrzydlistwo, w którym wyglądała teraz, z widoczną ciążą, niczym samica wieloryba. Różowa samica wieloryba! Mruknęła coś niechętnie, patrząc w lustro, a następnie podbiła swoją kartę zegarową. Buster podszedł do niej z ponurą miną. – Jeśli masz jakieś problemy, to opowiedz mi o nich, zamiast mruczeć coś pod nosem. – Nie mam żadnych problemów. – Włożyła kartę z powrotem do przegródki. – Gdzie dziś pracuję? – Pierwszy sektor. Zacznij obsługiwać te stoliki, przy których pojawią się nowi goście. I pomóż Jane przy kontuarze. Julianna ledwie skinęła głową. Wściekły szef chwycił ją za łokieć. – Mam już dość twojego podejścia do pracy, księżniczko! Gdybym tak bardzo nie potrzebował kelnerki, już dawno kopnąłbym cię w twój ładny tyłek. Chciał, by zaczęła prosić, żeby jej nie wyrzucał, błagać o litość. Julianna wolała jednak głodować, niż tak bardzo się poniżyć. Spojrzała niechętnie na jego łapsko i spytała: – Czy coś jeszcze? – Tak – powiedział, cofając dłoń i czerwieniąc się. – Jeszcze jedno